03. Karol I



                Zakryła usta dłonią i ziewnęła akurat w momencie, gdy zadzwonił dzwonek, oznajmujący koniec koszmaru stojącej pod tablicą uczennicy, która za żadne skarby nie potrafiła sobie przypomnieć kolejności stawiania kresek w kanji oznaczającym "jeść". Dzielnie zgadywała, grała na czas i niemrawo rysowała pod okiem coraz bardziej rozgniewanej pani profesor, a niebiański sygnał, obwieszający wszem i wobec o zakończeniu lekcji, wywołał na jej twarzy ulgę tak wielką, że słowa nie są w stanie jej opisać. Profesor Yamada, surowa i zaskakująco wysoka kobieta, która według plotek krążących po szkole wychowywana była pośród samurajów, wyraźnie nie była zadowolona i swoim zwyczajem zapowiedziała dodatkowy test w następnym tygodniu, co uczniowie przyjęli bez jęczenia tylko dlatego, bo doskonale wiedzieli, że jęczenie tylko pogorszy ich sytuację. Jednak kiedy tylko przekroczyli próg klasy, rozpoczął się wśród nich festiwal psioczenia na wredną babę, która chyba znowu przedawkowała zieloną herbatę i wyżywa się na uczniach. Frankie, która nieśpiesznie zebrała swoje książki i wyszła z sali, nie była szczególnie poruszona dodatkowym testem, głównie dlatego, bo niewiele rzeczy na świecie mogło wywołać u niej szczególne poruszenie, a pośród tych rzeczy już na pewno nie znalazłby się test z japońskiego, bo nauka znaków nigdy nie była dla niej problemem. Ziewnęła raz jeszcze i otworzywszy szafkę, wpakowała do niej książki.
                - Wracasz już do domu? - Usłyszała za sobą pytanie i nie odwracając się, pokręciła głową.
                - Kółko matematyczne.
                - Najatrakcyjniejsze kółko w szkole - powiedział Ben bez krztyny ironii, a kiedy ona spojrzała na niego z powątpiewaniem, dorzucił tonem, który sugerował, że była to najoczywistsza rzecz pod słońcem: - Intelekt jest sexy.
                Prychnęła, przewracając oczami.
                - To umów się z Jekyllem - mruknęła, wskazując brodą na przechodzących obok chłopców, Simona i Clyde'a, od zawsze nierozłącznych, ubranych w podobne koszulki z nadrukiem i dyskutujących o czymś zaciekle, nie zwracając uwagi na resztę świata, bo i reszta świata nie była im wcale potrzebna.
                - Hyde w pakiecie? - dopytał Ben, patrząc na nich zmrużonymi oczami, a Frankie uniosła wymownie brew, co miało oznaczać, że jego pytanie było całkiem retoryczne. - Pas.
                - Tak myślałam.
                Zatrzasnęła szafkę i oboje ruszyli przed siebie pustym korytarzem, zza zamkniętych drzwi dochodziły do ich uszu podniesione głosy, bo większość kół zainteresowań odbywało się właśnie w tych godzinach. Frankie zatrzymała się pod salą matematyczną, a na końcu korytarza pojawił się jakiś jasnowłosy chłopak, wołający Bena i krzyczący coś o nowej piosence, na co Ben machnął do niego ręką, obiecując, że zaraz do niego przyjdzie, tymczasem zwrócił się do Frankie:
                - Widzimy się później?
                - Szczerze wątpię.
                Ben uśmiechnął się szeroko.
                - Mogłabyś czasem okazać mi trochę uczucia.
                - Wyglądam na twoją matkę?
                - Całe szczęście nie - odparł i ruszył w stronę miejsca, gdzie wcześniej stał jasnowłosy chłopak. - Będę w muzycznej.
                - Zasugeruj Heather jakiś cięższy instrument - zawołała za nim Frankie, a on odwrócił się i przez chwilę szedł tyłem, by na nią patrzeć.
                - Jasne - odparł tonem, który (zupełne jak błyszczące uciechą oczy) w jego języku zdecydowanie znaczył "mowy nie ma". W końcu to on namówił Heather, aby dała sobie spokój z wdzięczną acz nieporęczną harfą i zareklamował jej klarnet, który zawsze mogła zabrać ze sobą do internatu aby poćwiczyć. Frankie zrozumiała to o jakieś pół minuty za późno.
                - Niech cię diabli, Hardy - mruknęła pod nosem i, słysząc za sobą jego szelmowski chichot, weszła do sali.
                Rozejrzała się po wnętrzu, a idąc do swojej stałej ławki przy oknie, bez cienia zakłopotania odpowiadała na natarczywe spojrzenia; chłopcy zazwyczaj natychmiast odwracali wzrok, niektórzy rumienili się, spłoszeni jej chłodną pewnością siebie. Nie lubiła, gdy tak na nią patrzyli, szczególnie, że robili to zapewne tylko dlatego, bo była dziewczyną, a koło matematyczne, delikatnie rzecz ujmując, nie było najbardziej sfeminizowanym kołem w szkole. Poza Frankie liczyło sobie jeszcze tylko dwie dziewczyny, zahukane dziewiątoklasistki, które zawsze ściśle trzymały się razem, niczym zdesperowani rozbitkowie na oceanie pełnym świrów. Frankie nie miała nic przeciwko świrom (w jakimś sensie była przecież jedną z nich, choć nigdy nie postrzegała siebie jako część jakiejkolwiek grupy). Nie przeszkadzali jej zupełnie, o ile trzymali się z daleka i dawali jej święty spokój.
                Otworzyła książkę i ignorując wszystko dookoła, zagłębiła się w obiecująco wyglądające równanie, a kiedy nie udało jej się go rozwiązać za pierwszym ani nawet drugim razem, z rozkoszą odpłynęła do Krainy Matematyki, gdzie życie było prostsze i wszystko miało sens. Lubiła wyzwania, a każde trudne zadanie w jakiś dziwaczny sposób ją cieszyło, bo nie znosiła łatwych zwycięstw, przynajmniej nie intelektualnych. Rozpisała równanie raz jeszcze i nieśpiesznie skrobała ołówkiem po papierze, mamrocząc pod nosem liczby, które zapisywała, dla lepszej stymulacji mózgu. Była tym całkiem pochłonięta, kiedy kątem oka zauważyła, że ktoś siedział na krześle obok (jak długo?), zaburzając jej fengshui, dopływ światła i tym samym zupełnie dekoncentrując.
                Kiedy z irytacją podniosła wzrok, zobaczyła Charliego. Chudego jak szczapa, nieporadnego Charliego Bensona w starym swetrze. Zawsze (tylko do tej pory?) uważała, że był zupełnie nieszkodliwy, nie rzucał się w oczy, a wybierając ze wszystkich społecznie nieprzystosowanych ludzi ze szkoły, prawdopodobnie to jemu Frankie wręczyłaby królewskie insygnia. Ben na pewno rzuciłby teraz jakimś mało śmiesznym żartem o bezgłowym królu. Albo osmolonym garnku.
                - O co chodzi? - zapytała szorstko, zaskoczona i niezadowolona, że ktoś jej przerwał intensywną gimnastykę umysłową. Nienawidziła tego. Chwile w kole matematycznym były dla niej chwilami wytchnienia, bez Bena i bez innych irytujących osobników gadających nad uchem, zadających idiotyczne pytania i w sposób ogólny obnoszących się ze swoją głupotą. Dlaczego więc, dlaczego musiał zaburzyć jej rytm i zakłócić te błogie chwile?
                - To znaczy o co chodzi w tym równaniu? - zapytał i zajrzał jej przez ramię, a ona westchnęła i oparła głowę na łokciu, odchylając się nieco i patrząc na niego ze zniecierpliwieniem. - Wszystko w porządku, tylko w tym miejscu robisz mały błąd - powiedział, wskazując palcem odpowiednie miejsce.
                 Wyprostowała się i popatrzyła na kartkę, na fragment, który jej pozkazał i przez chwilę przyglądała się całości, po czym przeliczyła wszystko w duchu raz jeszcze. W końcu odnalazłszy błąd, prychnęła pod nosem i pokreśliła cały zapis ołówkiem, po czym rozwiązała go bez większego trudu. Mimo to daleko jej było do wdzięczności, w końcu Charlie całkiem nieświadomie popsuł jej całą zabawę. Wyprostowała się i spojrzała na niego, kiedy grzebał w torbie w poszukiwaniu nie wiadomo czego.
                - O co chodzi tobie – zaakcentowała przesadnie. - Czego chcesz, Manson?
                Nie nazywał się Manson i doskonale o tym wiedziała. Mimo wszystko uważała, że wyglądał jak ktoś, kto mógłby założyć sektę, zamordować kilka osób, a potem ubiegać się o przedterminowe zwolnienie z więzienia. W tym momencie jednak wyraźnie nie wiedział, o co jej chodziło.
                - Chciałem powiedzieć "cześć".
                No cóż, chciał tylko powiedzieć "cześć". Chciał tylko powiedzieć "cześć". Frankie musiała się powstrzymać, żeby nie westchnąć ciężko. Króluj nam, Charlie. Kogoś innego mogłaby jeszcze podejrzewać o ukryte zamiary, ale Charlie... Charlie był po prostu Charliem i na tym należało poprzestać. Frankie rozejrzała się dookoła, po czym wzruszyła nieznacznie ramionami i spojrzała wprost na niego.
                - Cześć.
                Patrzyła na niego jeszcze przez chwilę, kiedy wyciągnął z torby swoją książkę i zaczął przeglądać spis treści. Nie mogła zrozumieć w tym momencie wielu rzeczy, ale najbardziej palącym było pytanie, dlaczego musiał siedzieć akurat tutaj, kiedy wokół było pełno wolnych stolików. Przez chwilę miała ochotę po prostu go wygonić, ale ostatecznie miał przecież prawo siedzieć gdzie mu się żywnie podobało, postanowiła więc wykazać się nadnaturalną dla siebie wyrozumiałością i najzwyczajniej w świecie wróciła do swoich równań. Kiedy jednak zaczął stukać ołówkiem o książkę, zupełnie nie pozwalając jej się skupić, ze zniecierpliwieniem spojrzała na jego dłoń, doliczyła ośmiu uderzeń, a kiedy zapowiadało się na dziewiąte, wyjęła mu z ręki ołówek.
                - Musisz to robić?
                - Nie muszę - odpowiedział i ku uldze, wręcz radości Frankie, przerzucił swoje rzeczy na krzesło za sobą, po czym sam wstał by się przesiąść. - Spróbuj to rozwiązywać bez nerwów, pomaga – poradził jej jeszcze, a ona nie mogła odpuścić sobie poprzedrzeźniania go pod nosem. Po chwili zorientowała się, że wciąż ma w ręku jego ołówek.
 
                - Manson! – mruknęła i nie odwracając się, podała mu go do tyłu. - Ołówek!
                Odebrał go od niej i więcej już się nie odezwał. Ona też nie. Tym sposobem - bez negocjacji, bez silenia się na niewygodne ustępstwa - doszli do idealnego konsensusu. Frankie z zadowoleniem zabierała się do kolejnego zadania, kiedy usłyszała dziki ryk śmiechu dochodzący z zewnątrz (przypominający trochę wrzaski małych szympansiątek (minus wdzięk), a więc musiała to być jedna z drużyn sportowych) i, bardziej odruchowo niż z ciekawości, wyjrzała na niedorzecznie wielkie boisko okalane trybunami. Szkoła nie słynęła z osiągnięć sportowych, a jedynymi męskimi drużynami, które regularnie trenowały i były wysyłane na rozgrywki była drużyna futbolowa (oczywiście) i bejsbolowa, co nie było z kolei aż tak oczywiste, szczególnie ta część z wysyłaniem na rozgrywki. Kiedy Frankie dostrzegła grupę raczej chuderlawym chłopców w czapkach z daszkiem, rozpoczynających właśnie rozgrzewkę i biegających dookoła boiska, przepychając się przy tym i zrywając sobie nawzajem czapki z głów, stało się jasne, o którą drużynę chodziło. Na środku boiska królował trener McCarthy, postawny mężczyzna po pięćdziesiątce i z niemodnym wąsem, jak zawsze obserwując zawodników uważnie i z pozornym spokojem, który pasował do jego surowej twarzy, raz jeszcze przeliczył ich wszystkich w myślach. Czterech skończyło w zeszłym roku szkołę, co oznaczało ni mniej, ni więcej, że powinien wciąż mieć jedenastu zawodników. Coś się nie zgadzało. Widział dziewięciu. Już otwierał usta, by zapytać o pozostałych dwóch, kiedy z szatni wybiegł dziesiąty i zbliżył się do niego z nieodłącznym uśmiechem, nie okazując najmniejszych oznak skruchy.
                   - Rowley, spóźniony!
                   - Tylko cztery minuty, trenerze – skłamał bezczelnie (bo przecież minęło co najmniej piętnaście), ale trener nie miał czasu teraz się tym zajmować. Były przed nim co najmniej dwie bardziej palące kwestie.
                   - Gdzie Boyd?
                   - Będzie za dziesięć minut – odpowiedział Mike, podnosząc głowę, bo wiązał akurat sznurówkę. - Doznał muzycznego oświecenia nasz geniusz.
                   Trener tymczasowo postanowił tylko zacisnąć zęby. Los pokarał go zbyt wielką liczbą geniuszy w drużynie. Nic to, odbije to sobie następnym razem, bo w tej chwili miał przed sobą jeszcze jedną dość pilną sprawę.
                  - Co ty masz na sobie? – zapytał, wpatrując się w śnieżnobiałe szorty i podkoszulek (tak intensywnie, że Mike zaczął się zastanawiać czy nie powinien się zarumienić), które zupełnie nie wyglądały na strój treningowy, który Rowley, podobnie jak cała reszta drużyny, dostał na początku roku. Czyli jakieś dwa tygodnie temu.
                  - Pies pogryzł mój strój, trenerze – wytłumaczył się gładko Mike, kładąc dłonie na biodrach niczym rasowa topmodelka. To kłamstwo (oraz ta poza) pewnie nawet by przeszły, gdyby nie wtrącił się niezastąpiony Archie, którego zadanie w drużynie (i prawdopodobnie w całym życiu) polegało na kręceniu przypału. Zawsze, wszędzie i komu tylko się dało.
                  - Ty nie masz psa, Mikey! – zawołał, zmieniając trochę trasę by przebiec obok. - On pana kłamie, trenerze!
                  - Trzy dodatkowe jak nic, trenerze! – podłapał ktoś inny, więc trener nie miał większego wyboru i posłał Mike’a na sześć dodatkowych okrążeń.
                  - W tym roku awansujemy do międzystanowych! – zapowiedział im tonem groźby, a oni zgodnie, potulnie jak młode baranki, pokiwali głowami.
                  - Jasne, trenerze.
                  Największym problemem i tragedią trenera McCarthy'ego (jako głodnego sukcesów i wiecznej sławy, niespełnionego bejsbolistę) było to, że większość jego zawodników traktowało treningi i rozgrywki czysto rekreacyjnie. Brakowało im tego parcia na sukcesy, ambicji, której trzeba, aby rozbić konkurencję. Grali nieźle (i prawdopodobnie tylko dlatego wciąż grali) i bawili się tym, ale nie mieli najmniejszego zamiaru przynosić chwały imieniu szkoły, bo chociaż życie rzadko kiedy ich bolało, cierpieli na wieczny niedobór motywacji. Każdy z nich spełniał się w czymś innym poza baseballem – w nauce, pisaniu, teatrze, muzyce - a baseball traktowali zupełnie hobbystycznie i luźno; byli po prostu grupą znajomych, którzy lubili razem spędzać czas i sobie pograć. Ot, dzieciaki. Baseball nie przynosił im sławy, choć prawdopodobnie mogliby - gdyby przyszły sukcesy - zainteresować sobą innych i być tymi popularnymi, przyćmić może nawet drużynę futbolową, ale nie zależało im na tym. Nikt nie mówił o tym głośno, ale w gruncie rzeczy nie chcieli, by ich drużyna stała się zbyt popularna i żeby nagle zwalił się do niej cały tłum żądnych sławy dzieciaków, obawiali się, że to zaszkodziłoby morale drużyny, a treningi zamiast być relaksującymi i zabawnymi, stałyby się mordęgą pełną niezdrowej rywalizacji.
                  Mike był w drużynie z tego samego względu, co wszyscy pozostali: lubił tych ludzi. Uważał, że najfajniejsi ludzie ze szkoły grali w baseball (no, może jeszcze chodzili na kółko teatralne), a to wystarczyło by spędzać na treningach (mniej-więcej, choć zazwyczaj mniej niż więcej) cztery i pół godziny tygodniowo. Poza tym miał pewien sentyment do baseballu właśnie, bo tak się składało, że jako brzdąc spędzał godziny zadeptując trawnik w ogrodzie lub (gdy zostali wygnani z ogrodu przez niezastąpioną Poppy) w parku, grając z dwoma starszymi braćmi (i oczywiście
to on zawsze biegał po piłkę, gdy wypadła im zbyt daleko lub uderzyła w jakiś problematyczny obiekt typu samochód). Można powiedzieć, że to oni wszystkiego go nauczyli, chociaż nie wykazał nigdy większego talentu niż jego najstarszy brat, a najstarszy brat był zaledwie odrobinę ponadprzeciętny. Nigdy nikomu to nie przeszkadzało, a baseball zawsze kojarzył się Michaelowi ze wszystkim, co najlepsze.
                 Naciągnął swoją bejsbolówkę na czoło i zacisnął w dłoni kij. Przymierzył się jeszcze i zamachnął, w końcu był gotów. Jim, któremu udało się wrócić z koła muzycznego i który wciąż miał na ustach uśmiech spełnionego geniusza, oderwał wzrok od piłki i przybrał swoją najbardziej zagadkową minę.
                 - Dawaj, Mikey! Stawiam piwo za home run! – zawołał stojący na drugiej bazie Archie, bo fakt, że grali akurat po tej samej stronie i w pełni skoncentrowany Mike, to Mike, który przydałby mu się w tej sytuacji najbardziej, zupełnie mu nie przeszkadzał. - Lemoniadę, trenerze, lemoniadę!
                 Zreflektował się za późno. Trener zdjął go z bazy i posłał na karną rundę, w towarzystwie pełnych aprobaty okrzyków, bo trzeźwość i dobre prowadzenie się były dla każdego z nich jednym z życiowych priorytetów. Karna runda z kolei była ulubioną metodą wychowawczą trenera, obok pompek, ale one były zbyt wielką atrakcją dla reszty zawodników, więc rzadko z nich korzystał. I bez tego miewali spore problemy z koncentracją. Albo cierpliwością, jak Mike.
                - Dawaj, Jimmy!
                W tym ponaglającym okrzyku grupa przeciwna dostrzegła swoją szansę.
                - Rozwiązał ci się but, Mike! – zawołał ktoś ze środka pola.

                - Prześwitują ci spodnie - spróbował też Jim, ale Mike nawet nie drgnął, jedynie uśmiechnął się zalotnie.
                - To moja taktyka.
                - Mike, ale z ciebie twardziel! – Nie poddawali się i tym komentarzem, wykrzykniętym dosłownie w ostatnim momencie, udało im się zdekoncentrować Michaela na tyle, by Jim mógł z tego skorzystać. Co też bez skrupułów zrobił.
                - Trzeci błąd pałkarza – zakomunikował trener, chłopcy ryknęli śmiechem, a Mike, nie wypuszczając rąk kija, rozłożył ramiona w geście rozpaczy.
                - Trenerze! Nie zamachnąłem się!
                - Druga zasada, Rowley? – zapytał McCarthy surowym tonem, a chłopcy z drużyny byli więcej niż zachwyceni, by móc udzielić mu odpowiedzi:
                - Nie wkładamy zielonych skarpetek na mecze.

                - Jeśli galaretka była na podłodze mniej niż trzy sekundy, można ją zjeść.
                - Nie używamy kija do przechytrzenia bazowych.
                - Nie dzielimy przez zero. 
                - Nie próbujemy umawiać się z żoną trenera.
                - Myjemy ręce po każdym kontakcie z Archiem.
                - Nie dyskutujemy z sędziami! – przerwał ten radosny słowotok trener. Westchnął ciężko i potarł z zadumą wąsy.
Może jednak powinienem był lepiej przemyśleć tę propozycję przekwalifikowania się na ogrodnika
                Nie do końca zdawał sobie sprawę, że decydując się na tak radykalny krok, niechybnie złamałby przy tym jedenaście niewinnych, młodzieńczych serc.