02. Nelson


                Przymierzając się rzucił niewidzialną piłką do niewidzialnego kosza (za trzy!), z zadowoleniem zakręcił kluczykami od samochodu na palcu, a kilka schodków prowadzących na ganek pokonał biegiem. Wszedł do domu, od progu dając znak o swojej obecności poprzez włączenie się w refren rockandrollowej piosenki, która akurat leciała w radiu. Do kuchni wkroczył bardzo tanecznym krokiem i uśmiechnął się na widok szorującej (z boleśnie pedantyczną dokładnością) kuchenkę Poppy. Poppy tak naprawdę nazywała się Penelopa, miała piękne, ciemne włosy, które prawie zawsze upinała w ciasny kok, wyraźnie grecki akcent (którego nigdy nie próbowała się pozbyć i który Mike uwielbiał imitować w rozmowach z przypadkowymi osobami) i była gosposią w ich domu od prawie dwudziestu lat. 
                - Poppy, kochana. Jak ci minął dzień? - zapytał Mike z nieudawaną ciekawością i przelotem cmoknął ją w policzek, ale jego wdzięk ani słowa zdawały się nie robić na niej większego wrażenia, bo zamiast od razu odpowiedzieć, z wyraźną naganą patrzyła na jego zabłocone buty.
                - Na myciu podłóg - odparła na tyle chłodno, że Mike zerknął w dół i z zakłopotaniem potarł dłonią kark.
                - Ups... – mruknął z najbardziej niewinnym uśmiechem, na jaki było go stać i wytarł brudny ślad brzegiem podeszwy, tym samym brudząc dookoła jeszcze bardziej. Podniósł wzrok na niezadowoloną Poppy, uśmiech stał się jeszcze bardziej niewinny i chyba zaczynał działać, bo kobieta potrafiła tylko wymownie westchnąć i pokręcić głową. - Wybacz.
                Nie przejmował się już dłużej, bowiem zostało mu wybaczone, a przynajmniej tak mu się zdawało, a to przecież jedno i to samo. Wyciągnął z lodówki karton z mlekiem i pociągnął z niego kilka łyków.
                - Nie nabroiłeś w szkole? – Zabrzmiało dość standardowe pytanie, na tyle standardowe, że przewrócił oczami zanim odstawił mleko z powrotem do lodówki.
                - Oczywiście, że nie. Znasz mnie przecież, Poppy.
                O ile pierwsze zdanie dałoby się zakwestionować, drugiemu nie sposób było zaprzeczyć. Zajmowanie się dziećmi nie należało nigdy do obowiązków Poppy, lecz mimo to trudno jej było nie przywiązać się do tego urwisa, który dorastał na jej oczach i który potrafił narozrabiać tylko po to, żeby narozrabiać, a potem jak na zawołanie przybierał słodką minkę, dzięki której płazem uchodziły mu co pomniejsze wybryki. Dlatego też nieważne co akurat robiła (ani gdzie akurat znajdowały się nianie, z którymi kiedyś zostawiano Michaela), zawsze miała na niego oko. Zmuszała go, by przyznał się do co większych występków jak ściana pomalowana świecowymi kredkami albo próba upchnięcia kota w skrzynce na listy, ale jednocześnie niezliczone ilości razy ukryła przed panią domu ubłocone i podarte ubrania, resztki nieudanych eksperymentów chemicznych czy zadeptaną podczas gry w baseball rabatkę z różami. Nianie zmieniały się jak w kalejdoskopie: rezygnowały lub zostały zwalniane, a Poppy zawsze była. I naturalną koleją rzeczy spędzała z Michaelem mnóstwo czasu, doskonale go znała i choć była praktycznie częścią rodziny, nigdy nie starała się zastąpić mu matki; często usuwała się w cień i nie lubiła gdy ktoś przesadnie ją chwalił. Robiła to, co uważała za słuszne.
                Dlatego też odłożyła w czasie swoje plany, kiedy Mike zniknął w łazience; odczekała kilkanaście minut i dopiero gdy usłyszała, że woda pod prysznicem przestała lecieć, zawołała głośno:
                - Mikey! Wychodzę na zakupy!
                Nie minęła minuta, kiedy stanął przed nią w samym ręczniku, bosy i wciąż ociekający wodą (podłoga!), aby z uśmiechem zakomunikować:
                - Ja prowadzę!
                Nie znosił, kiedy zostawiało się go samego w domu.
                No i uwielbiał prowadzić samochód, puszczać głośno muzykę i śpiewać w trakcie jazdy, będąc przy tym zaskakująco uważnym kierowcą, co było spowodowane głównie jego miłością do pomarańczowego chevroleta, którego dostał na szesnaste urodziny, z którym czasem rozmawiał i którego pucował co drugi wtorek, zwracając się do niego jak do ukochanego szczeniaczka. W głębi duszy Poppy wcale nie pochwalała takiego przywiązania do błyszczącej kupki blachy na kółkach (starała się nie bluźnić w ten sposób na głos), ale gdyby ktoś zapytał ją o zdanie, wolała już to, niż szaleńcze rozbijanie się po ulicach, jakiego nie raz była świadkiem w tej okolicy.
                Bo różnica w stylu prowadzenia pojazdów stawała się ewidentna, kiedy Mike miał przed sobą wózek sklepowy. Zasady nagle przestawały istnieć, wstępował w niego zakupowy diabeł. Rozpędzał się i opierał na koszyku całym ciężarem ciała, z trudnością wyhamowywał na zakrętach, dwa razy zderzył się z czyimś wózkiem, raz uszło mu na sucho, raz musiał wysłuchać tyrady o nieokrzesanych smarkaczach, czym nie bardzo sie przejął, bo na sam koniec skomplementował kapelusz starszej pani i odjechał, równie beztrosko i nierozważnie co przedtem. Poza tym lubił wkładać do koszyka co tylko wpadło mu w ręce, zupełnie jak małe dziecko, z tą różnicą że on już dawno (nigdy) nie pytał "mamo, mogęęę?". W tym wypadku panowała jedna zasada i była bardzo prosta: kiedy coś ładnie wyglądało, lądowało w koszyku. Cena czy faktyczna przydatność lub jakość produktu były całkiem drugorzędne. W ten właśnie sposób zapełnił pół koszyka, zanim zreflektował się i zapytał:
                - Co na obiad?
                Poppy ugryzła się w język na widok zawartości koszyka i z pewną rezygnacją zerknęła na skrzętnie sporządzoną listę zakupów.  
                - Duszona polędwica z grzybami.
                Mike aż zatarł ręce, gotowy na nową przygodę.
                - Co upolować?
                - Suszone grzyby i majeranek.
                Zasalutował po marynarsku i zostawił ją przy stoisku z mięsem, a sam zaczął błądzić między alejkami w poszukiwaniu odpowiedniego regału, a że był raczej niecierpliwy i nie lubił błądzić (poza tym zawsze czuł się stuprocentowym facetem), zatrzymał się koło rudowłosej pracownicy sklepu, by zapytać o drogę.  
                - Ahoj, proszę pani! Susan – przeczytał z jej plakietki, kiedy odwróciła się z uprzejmym uśmiechem, przez który przebijało zmęczenie. Była najwyżej trzy lata starsza od niego. - Szukam alejki z przyprawami.
                - Druga po lewej.
                - Dzięki – odparł z całą wdzięcznością człowieka, którego działania znów mają kierunek. - Masz piękne włosy - dorzucił jeszcze i odjechał, zostawiając ją w odrobinę lepszym humorze niż ją zastał, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że Susan nigdy nie lubiła swoich włosów.
                Podjechał do odpowiedniego regału i bez zastanowienia sięgnął po elegancko wyglądający słoiczek z majerankiem, który znajdował się akurat na wysokości wzroku i wrzucił go do koszyka; zupełnie inaczej niż dziewczyna, która stała po drugiej stronie i zdawała się medytować nad różnymi rodzajami płatków śniadaniowych. Analizowała tabelki z wartością odżywczą, porównywała ceny i kalkulowała, nie zwracając uwagi na nic innego, nawet na "cześć, Frankie" rzucone cicho przez wyraźnie zestresowanego chłopca, przechodzącego obok po raz drugi w przeciągu czterech minut. To właśnie najbardziej lubiła w tych ogromnych (zbyt głośnych) hipermarketach: dawały jej wybór, czas na podjęcie decyzji i wyzwalały od przymusu zbędnych interakcji z innymi, nie licząc może tylko uśmiechniętych dziewczyn częstujących klientów miniaturowymi porcjami serca, czipsów i bekonu. Hostessy zawsze ubrane były w buty na obcasie i minispódniczki, co było dla Frankie tak jawną oznaką seksizmu, że raz nawet zapytała jednej blondynki, dlaczego pozwala się tak traktować, ale jedyną jej odpowiedzią było to, że wcale jej to nie przeszkadza, poza tym nieźle płacą. Frankie doskonale wiedziała, że tego argumentu nie jest w stanie podważyć, zaprzestała więc dyskusji, nie dawała się jednak skusić na darmową próbkę naturalnego soku jabłkowego ani nowego rodzaju jogurtu.
                Wrzuciła w końcu jedno z pudełek do koszyka, wprost na stertę zbożowych batoników śliwkowych dla Heather (która wciąż się na nią gniewała, więc jedynym sposobem na powrót do względnie normalnego życia było bezczelne przekupstwo) i nieśliwkowych, które miała zamiar wpakować sobie pod poduszkę i z zadowoleniem ruszyła do wyjścia. Zapłaciła starannie wyliczoną gotówką i wróciła autobusem do internatu, gapiąc się przez szybę na błyszczące w deszczu chodniki.
                Podeszwa znoszonego trampka zapiszczała na posadzce, kiedy weszła do budynku. Nie zdejmując z głowy mokrego kaptura od bluzy, Frankie posłała "dzień dobry" w stronę pani portierki, która odpowiedziała ledwo zauważalnym skinięciem głowy i powróciła do czytania książki. Frankie doskonale wiedziała, z kim należy żyć w zgodzie i ta właśnie niepozornie wyglądająca kobieta w stylowych okularach, zwana przez uczniów pieszczotliwie Bułą lub Bułeczką, a czasem wręcz Bułunią, była jedną z takich osób. Trzymała w swojej zadbanej dłoni wszystkich rezydentów internatu, wydawała zgodę na odwiedziny, zwykle nie wydawała zgód na imprezy, pomagała załatwiać sprawy nie do załatwienia, czasem przymykała oko na późne powroty, podobno miała też jakiś udział w przydziale pokoi. Innymi słowy, Bułeczce lepiej było nie podpadać.
                Frankie podeszła do windy i wcisnęła guzik; w gruncie rzeczy była leniwa, choć wolała o sobie myśleć, że efektywnie wykorzystuje wszelkie zasoby; ponad wszystko nie znosiła marnować energii na czynności całkiem zbędne, bo przecież potrzebowała jej do celów wyższych. Ze schodów korzystała, jak wszelkie regulaminy nakazywały, jedynie w razie nagłych wypadków zagrażających życiu bądź zdrowiu, także psychicznemu. Jak na przykład w momencie, kiedy na horyzoncie pojawiał się pogwizdujący i wymachujący parasolem Ben Hardy, który najwyraźniej rozpoczął rok szkolny z pewnym opóźnieniem. Frankie jak na komendę zacisnęła sznurki od kaptura by widać było zaledwie niewielką część jej twarzy, porwała ze stojaka przy windzie jakąś ulotkę i z opuszczoną głową ruszyła w stronę schodów, w duchu modląc się o to, by nie zostać dostrzeżoną ani rozpoznaną. Jej modlitwa nie była jednak wystarczająco żarliwa, by zostać wysłuchaną.
                - Franceska!
                - Ben!
                To "Ben!" zawierało w sobie zaskakująco szeroki wachlarz uczuć. Od zaskoczenia spowodowanego nagłym wyrwaniem z jej rąk ulotki, przez zrezygnowanie związane z samą jego obecnością, po irytację wywołaną tym, że wciąż i wciąż nazywał ją Franceska (albo Frankenstein, co z dwojga złego nie było takie złe, sugerowało w końcu jaką inteligencję, a nie tylko romantyczny obrazek z południa Sycylii). Irytacja była słowem-kluczem w ich relacji, co widać było wyraźnie po jej minie, kiedy wracała się do windy, a on bez trudu dotrzymywał jej kroku i uśmiechał się szeroko, bezskutecznie próbując nawiązać z nią kontakt wzrokowy.
                - Tęskniłaś?
                - Ni cholery. Miałam nadzieję, że cię wywalili.
                Ta odpowiedź zdawała się ucieszyć go bardziej, niż gdyby rzuciła mu się na szyję i obsypała jego twarz pocałunkami. Przeczesał palcami jasnobrązowe włosy.
                - Jesteśmy z Joe w trzysta ósemce – poinformował ją jak gdyby nigdy nic, a ona, zupełnie zgodnie z oczekiwaniami, nie okazała nawet cienia zainteresowania. - Wpadniesz wieczorem? 
                - Nie.
                Jego szare oczy zabłysły uciechą, wyszczerzył zęby i hamując typową dla siebie chęć wyściskania jej, zadowolił się samym wycelowaniem w nią parasolem.
                - Będziemy czekać.
                - Prędzej odgryzę sobie ramię.
                Bóg mi świadkiem, że tęskniłem za tą dziewczyną.
                - Wtedy już zupełnie będziesz jak Nelson – powiedział po chwili milczenia, a ona zerknęła na niego podejrzliwie, wchodząc do windy.
                - Mandela?
                - Horatio.
                Nastąpiła pełna skupienia i intensywnego myślenia chwila ciszy, podczas której Frankie – zdając sobie sprawę, że zostało rzucone jej wyzwanie – starała się zrozumieć, dlaczego ktokolwiek (czy Bena można uznać za po prostu kogokolwiek?) miałby porównać ją do admirała brytyjskiej floty (wybitność?), skoro nawet nie za bardzo potrafiła pływać (talent i uroda?), na statku postawiła nogę tylko raz, przy czym odkryła, że (jak on!) cierpi na chorobę morską (ale o tym głupek nie wie), poza tym nigdy nie miała nic wspólnego z Wielką Brytanią ani Trafalgarem (no tak, głupek). Głupek szczerzył zęby w uśmiechu i uważnie obserwował jej twarz, licząc w myślach, ile czasu zajmie jej podążenie odpowiednim tropem. Spojrzała na niego z pewnego rodzaju zrezygnowaniem, ale, ostatecznie, czy mogła spodziewać się po nim czegoś innego? 
                - Pocałuj mnie, Hardy? – zdecydowanie bardziej zapytała niż poprosiła, ale i tak musiała położyć dłoń na jego ustach, kiedy zbliżył do niej swoją twarz. - Jakiś ty kurwa błyskotliwy - rzuciła półgębkiem, wychodząc z winy. 
                Czasem nie potrafiła powiedzieć czy Benjamin był rzeczywiście wybitnie błyskotliwy czy zwyczajnie głupi (i tylko czasem coś mu się udawało), bowiem z gracją linoskoczka balansował na cienkiej granicy, zdawał się nie słyszeć jej oschłego tonu, a ponad wszystko uwielbiał widzieć jej rozeźloną minę. Grał jej na nerach, wbijał szpileczki i nakręcał ambicję, a wszystko to robił z miną aniołka. Najgorsze jednak było w nim to, że - ponieważ chodzili razem na część lekcji - Frankie bez przerwy się do niego przyrównywała, a on miał w sobie tę denerwującą łatwość przyswajania wiedzy, która pozwalała mu bez większego wysiłku zdawać testy na piątki i sypać bezużytecznymi ciekawostkami historycznymi. Inną najgorszą w nim rzeczą było to, że nigdy nie ustępował. Im bardziej Frankie go odpychała, tym bardziej on (wbrew zdrowemu rozsądkowi i bez cienia urazy) próbował się zbliżyć. Był przekonany, że w głębi duszy właśnie tego było jej trzeba, a jeszcze głębiej w duszy lubiła go o wiele bardziej, niż była skłonna przyznać; prawdopodobnie wprost za nim przepadała, a na łożu śmierci naprawdę poprosi go o pocałunek. Ben był też jedyną osobą, która naciskała na nią, aby od czasu do czasu brała udział w życiu towarzyskim, jedyną osobą, która nigdy się nie zrażała i jedyną osobą, która uważała, że Frankie jest niewiarygodnie urocza i gdyby nie był gejem, najpewniej już teraz by się jej oświadczył. A ona odrzuciłaby te oświadczyny po to tylko, by żałować do końca życia.
                - To wpadniesz? – zapytał, bez trudu dotrzymując jej kroku, chociaż starała się, by nie było to aż tak proste. - Mamy ciastka – dorzucił i po raz kolejny w przeciągu kilku minut wyszczerzył zęby, hamując tym samym wybuch śmiechu.
                - Dobrze, że nie małe kotki, bo zaczęłabym wzywać policję - burknęła.
                Jego ciepły śmiech wypełnił korytarz i odbił się echem od ścian, a rysy twarzy Frankie zmiękły odrobinę, choć może nie na tyle, by całkiem postronny obserwator mógł to zauważyć. Poza tym po chwili znów wykrzywiły się w irytacji, kiedy Ben z czułością poczochrał jej włosy.
                - Dobrze znowu cię widzieć, Franks. 


 

5 komentarzy:

  1. Takich ludzi nigdy nie mam dość, chyba będę tu wpadać w razie potrzeby szybkiego poprawienia sobie humoru. Dobrze, że nie muszę wybierać, bo zupełnie bym nie wiedziała kogo lubię bardziej. Gdyby ktoś mi pozwolił, zabrałabym do domu obojga, nawet gdyby wybrudzili mi podłogę i zjedli wszystkie batoniki zbożowe, które sama namiętnie kupuję, bo to jedyne słodycze, które dopuszcza moja dieta. Bardzo mi się podobało, ale to żadne zaskoczenie, bo nie pamiętam, żeby coś Twojego mi się nie podobało. Chociaż myślałam nad tym intensywnie, czytając rozdział. Strasznie mi przypadły do gustu przejścia od Mike'a do Frankie, na co ktoś już zwrócił uwagę ostatnio. Okazuje się, że można pisać o dwóch osobach tak płynnie, nawet ich ze sobą nie poznając, co jest imponujące i chyba nigdy tego na żadnym blogu nie widziałam.
    Podsumowując mój szalony słowotok: jestem zachwycona! I wszystkie szalenie zaniedbujemy nityę, ale umówmy się, warto ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. A no :D.
    Właśnie miałam się spytać, czy w każdej notce masz zamiar tak płynnie przechodzić od postaci do postaci, bo to ciekawe, ale na dłuższą metę może być dość trudne :] *challenge?*.
    Mike'a kocham od pierwszych słów, ba, od pierwszych zapowiedzi i zapewne nie przestanę, bo on jest tak dziecinnie uroczy, że najchętniej złapałabym go za policzki i wytarmosiła! Nie wiem czemu, ale mi się jakoś tak wyobraził ten samochód Mike'a z Chevroletem Camaro SS, jakimś starszym :D.
    Za to Frankie dopiero teraz u mnie zaplusowała. Ale jaaak! Ona jest tak zwyczajnie nadzwyczajna, że tylko pozazdrościć! I taka bardzo ludzka :). A przy tym nie traci swojego uroku.
    Boziu, Cookie, więcej <3!
    Ade

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zamiar mam, bo to stymuluje mój mózg, ale jak mi to wyjdzie w praktyce, tego nie umiem przewidzieć, bo to rzeczywiście problematyczne.
      Ja też miałam na myśli jakiś starszy model, ale ostatecznie nie zdecydowałam się na konkretny, żeby każdy mógł sobie wybrać, co komu pasuje do Majkowskiego.

      Usuń
  3. Cookie, nie lubię Cię. Z kilku powodów.
    1. Ciasteczkowy potwór to moja ulubiona postać z bajki, tak jak on kocham ciasteczka, więc za każdym razem, kiedy widzę twój nick myślę o jedzeniu (właśnie burczy mi w brzuchu).
    2. Nie dość, że jesteś ciasteczkowym potworem, na bank jesteś kosmitką, bo (daje sobie uciąć rękę) twój mózg ma niewiele wspólnego z mózgiem człowieka (uwierz mi, uczę się anatomii, znam się na tym xD).
    3. Od pochylania czoła w stronę twojego geniuszu rozbolał mnie kark.
    A tak poważnie: gdzie można kupić limitowane, interaktywne Majkusie i Frankusie? Biorę hurtowo! Tak samo jak autografy, póki jeszcze można dostać je za darmo po (wcale nie tak starej) znajomości.
    Uwielbiam ich. Franki jest tak uroczo pyskata, że mam ochotę ją przytulić. Generalnie przez całą notkę uśmiech nie schodził mi z twarzy. Uroczy! Po prostu, nie mam nic do dodania. Wyobraźnia pracuje pełną parą, do teraz mam przed oczami koszykarza-Mike'a, super-drivera (w mojej głowie jeździ cabrioletem i tak fajnie wskakuje do niego, wiesz jak?). Jego relacja z gosposią mnie urzekła, tak samo jak inne epizodyczne rozmowy z pieknowłosą Susan :D Absolutny mistrz. Jeżeli chodzi o Bena - uwielbiam to imię - dla mnie jest i głupkiem, i geniuszem w jednym - tylko dlaczego jest gejem?. Schrupałabym jego ciasteczka, jakkolwiek dwuznacznie to brzmi :D
    PS Z tekstów roku: //Grał jej na nerach//
    Zapewne literówka, ale! Zagości w moim repertuarze frazeologizmów polskich.
    Pozdrawiam szerokim ukłonem
    Marcela

    OdpowiedzUsuń
  4. Kurcze... komentowałam tą notkę na pewno, a teraz patrzę, że mojego komentarza nie ma...
    No cóż, także jeszcze raz :)
    Mike jest przeuroczy i taki uczynny i taki pełni życia. Aż mu zazdroszczę bycia nim. Fajnie, że ma Poppy jako osobę, która zawsze przy nim była i do tego, że jest dla niej taki dobry (oprócz nakapania na świeżo umytą podłogę;)) Podobało mi się jak zgrabnie przeszłaś z Mike'a na Franky, bo tak bardzo płynnie. Podoba mi się postać Bena i mam nadzieję, że Franky wreszcie zrobi się dla niego miła, bo całkiem fajny z niego chłopak. Też bym pomyślała, że się w niej kocha, no ale jest gejem to wszystko wyjaśnia :)
    Pisz dalej!
    Tośka

    OdpowiedzUsuń