01. Szekspir



                Niedbałym ruchem zapięła plecak, resztę batonika zbożowego wepchnęła do ust; był ohydny, chyba śliwkowy i prawdopodobnie to nie ona go kupiła. Okej, na sto procent nie ona go kupiła, więc zanim jeszcze ukradkowo wepchnęła opakowanie do kieszeni dżinsów, spojrzała na nie, dwa razy powtórzyła w pamięci nazwę i zanotowała w głowie, by odkupić dokładnie takim sam i podrzucić go gdzieś w okolicach łóżka Heather, inaczej współlokatorka znowu będzie brzęczała jej nad uchem. Bo Heather nienawidziła kiedy ktoś dotykał jej rzeczy, do tego stopnia, że w gorsze dni odgradzała swoją część pokoju policyjną taśmą i tylko czekała na naruszenie swojej przestrzeni, by móc wykorzystać wszystkie obelżywe epitety, które skrzętnie zapisywała w zielonym notesie. Frankie zawsze uważała, że podchodzi to pod jakąś fiksację, a fakt, że drugi rok z kolei będzie dzielić pokój akurat z nią był cudowną ironią losu.
                Dokładając jeszcze jedną książkę do plecaka, ukradkiem rzucała okiem na współlokatorkę, która wciąż z ręcznikiem na głowie rozglądała się po pokoju, a jej mina (cholera!) zdecydowanie wskazywała na brzęczenie za trzy, dwa, jeden…
                - Frankie, widziałaś moje…
                Frankie, wciąż z buzią pełną dowodu rzeczowego nr 1, zaprzeczyła mamrocząc coś zupełnie niezrozumiałego, jednocześnie zarzucając plecak na jedno ramię i czym prędzej opuściła ich pokój, przy wyjściu przytykając jeszcze dwa palce do czoła w minisalucie. Zdawała sobie sprawę, że nie ma wiele czasu (schody!), najwyżej jakieś siedemnaście sekund (zdecydowanie schody), zanim Heather zorientuje się w sytuacji i wyleci na korytarz, by oznajmić sąsiadom, że tak tak, one także zdążyły już rozpocząć nowy rok szkolny.
                - Gannon! – Frankie była już prawie dwa piętra niżej, kiedy Heather wychyliła się za barierkę, żeby krzyknąć za nią: - Znowu wyżerasz moje jedzenie!
                - Leżał na ziemi niczyjej! – odparła na to Frankie, dochodząc do raczej przykrego wniosku, że całą energię, którą miał dostarczyć jej ten nieszczęsny baton, zmarnuje na samo to łażenie po schodach i wrzeszczenie. Nie było warto.
                - Zapłaciłaś za niego? – Dotarło do niej pytanie i tylko nieznacznie uniesienie brwi wskazywało na to, że uznała, że była to dość celna uwaga. Poprawiła plecak i przystanęła, by spojrzeć w górę.
                - Był paskudny. Myślałam, że to prezent.
                Heather prychnęła, najwyraźniej nie potrafiąc nic odpowiedzieć na to stwierdzenie, a jej ciemnowłosa głowa zniknęła z pola widzenia. Frankie westchnęła. Zdawała sobie sprawę, że mogła trafić na dużo bardziej nieznośną współlokatorkę; zresztą, pomijając te napady złości i ogólne rozchwianie emocjonalne, nie miała nic przeciwko Heather. W jakimś sensie się rozumiały. Obie znalazły się w tej szkole dzięki ciężkiej pracy i gdyby nie stypendia, obie byłyby w gruncie rzeczy bez grosza (może dlatego Heather jest tak przewrażliwiona na punkcie (wszystkiego) jedzenia?), co równałoby się z prawie natychmiastowym wydaleniem ze szkoły. Żadna nie mogła pozwolić sobie na wypadki przy pracy ani nawet na chwilowe zwolnienie obrotów.
                Frankie wolała nie wyobrażać sobie co by było, gdyby musiała wrócić do życia z matką. Skrzywiła się na samą myśl, nie odczuwała żadnej szczególnej więzi z tą zwariowaną kobietą, która jeździła po Kanadzie i pisała książki przyrodnicze, których nikt nigdy nie wyda. Gdy Frankie była młodsza, matka zabierała ją wszędzie ze sobą, odbierając jej możliwość nawiązania trwałych kontaktów i poczucie stabilności, a dając w zamian niepewność i poczucie wolności, którego jako dziecko nie była w stanie docenić. Miała czternaście lat, kiedy ostatecznie powiedziała dosyć: dosyć ciągłych zmian, dosyć bycia w drodze. Znalazła wyjście: szkoła z internatem. Nie zadowoliła się jednak byle jaką szkołą z internatem, musiała mierzyć wysoko, musiała być kimś więcej niż szaloną utopistką, która nigdy do niczego nie dojdzie. Musiała strzepnąć z ramienia widmo matki. W taki sposób znalazła się w Providence; w szkole, która mogła zaprowadzić ją dokładnie tam, gdzie chciała, jeśli tylko będzie z rozsądkiem stawiała kroki. Szkole pełnej bogatych bubków, którzy uważali że wszystko im wolno i wszystko im się należy.
                Jak Alan (a może Allen?) Willkins, który na korytarzu zawsze potrącał co bardziej chuderlawych uczniów, łasił się do cheerleaderek, siedział przed nią na geometrii i czasem odwracał się żeby ściągnąć zadanie albo zadać głupie pytanie w stylu:
                - Jak wakacje, Gannon?
                A robił to, jak się zdawało, tylko po to, aby ją zawstydzić. Nie wiedział jednak, że w jej słowniku brakowało hasła "zakłopotanie".
                - Rodzice zmuszali mnie do pracy fizycznej przekraczającej sześćdziesiąt godzin tygodniowo, pogwałcając dodatkowo moje prawa do nietykalności cielesnej i wszechstronnego rozwoju osobowości – odpowiedziała monotonnie, nie przerywając skrobania ołówkiem po papierze. Potarła gumką zbyt długą linię i dmuchnęła na nią, by przyjrzeć się efektowi. – Normalka.

                To wystarczyło aby mieć święty spokój i łatkę dziwaczki; obie te rzeczy Frankie ceniła raczej wysoko.
                Byli też innego rodzaju samozwańczy królowie szkoły i Frankie natknęła się na jednego kilkadziesiąt minut później. Szła właśnie do swojej szafki, kiedy zobaczyła na końcu korytarza jakieś poruszenie: grupki obserwatorów, chichoczące dziewczyny, brakowało tylko skandujących pomponiar i popowej piosenki w tle, by dopełnić wrażenia filmu dla uwstecznionych nastolatków. Zmarszczyła brwi widząc, że to - wbrew oczekiwaniom - jednak nie sportowcy prężyli muskuły, a koło teatralne wspinało się na wyżyny swoich możliwości. Ciemnowłosy chłopak, którego twarz kojarzyła zapewne z przedstawień, siedział na szafkach i czarując zgrabnymi łydkami odzianymi w obcisłe rajtuzy, deklamował jeden z monologów Hamleta, bez zająknięcia zmyślając połowę tekstu. Frankie uczciwie przyznała, że było to w jakimś sensie godne podziwu, bo chyba nikt się nie zorientował albo nikomu nie przeszkadzało, że Szekspir nie pisał niczego o esemesowaniu po pijaku. Całość, jak okazało się później, miała być szeroko zakrojoną akcją zachęcającą do zapisywania się do koła teatralnego. Frankie zrozumiała wtedy ostatecznie, że nigdy nie pojmie sposobu myślenia artystów.
                Przecisnęła się przez grupkę uczniów i zajęła się otwieraniem swojej szafki, nie zauważyła nawet, kiedy chłopak w rajtuzach podszedł do niej i zignorowałaby go zupełnie, gdyby w uniesieniu nie zapytał:
                - Czy ty mnie kochasz? Wiem, że mi odpowiesz "tak" ; ja uwierzę. – Aż wzdrygnęła się z zaskoczenia, po czym popatrzyła na niego w najszczerszym zdumieniu. Julia transwestytą? Może to kółko nie było jednak takie złe? - Bo prawdę rzekniesz – dokończył, zakładając na głowę kapelusz z szerokim rondem i kolorowym piórem.
                Poprawka, było.
                - Wymieniłabym, o panie, prędzej moje człowieczeństwo z pawianem – posłużyła się jego pół-improwizacją, a on zmrużył oczy i spojrzał na nią z góry. - Niedokładny cytat – wyjaśniła prędko, ale wyraz jego twarzy zbytnio się nie zmienił, poza może delikatnym cieniem uśmiechu. Westchnęła. - Blokujesz mi szafkę.
                Zrobił krok do tyłu, z kieszeni wyjął kawałek papieru, któremu nie poświęciła żadnej uwagi, zajęta upychaniem książek.
                - Zapraszamy do koła teatralnego. Wszyscy są mile…
                Nawet na niego nie spojrzała, a jej słowa skierowane były do wnętrza szafki.
                - Nie jestem zainteresowana, Juleńko.
                - Mike – sprostował, a ona zerknęła na niego akurat w momencie, kiedy posyłał jej uśmiech o wartości sześciuset kandeli. Odwrócenie wzroku było jedyną naturalną reakcją. - Jestem Mike.
                - Okej – odparła bez przekonania, wiedząc że i tak nie zapamięta, i zatrzasnęła szafkę. – Mike.
                Wyminęła go i odeszła, ściskając pod pachą książkę do chemii. Gdyby się odwróciła, zobaczyłaby wzruszenie ramionami i szeroki uśmiech, poprzedzony nieco zdumioną miną. Bo Mike nie potrafił przejmować się mrukliwą, bezimienną dziewczyną kiedy obserwowało go kilka innych, będąc ubranym w (podwędzony) kostium Romea i mogąc bezkarnie masakrować najsłynniejsze cytaty jednego z najwybitniejszych dramaturgów świata, bez opiekunki koła, pani Martinez, w pobliżu. Bo ona pewnie trzepnęłaby go za to po łbie. Cóż. Trwaj chwilo, jesteś piękną.
                Dogonił drobną brunetkę, która przeszła tuż pod jego nosem.
                - Chcesz już iść? - zawołał za nią, a ona odwróciła się z zaskoczeniem. - Jeszcze ranek nie tak bliski; słowik to, a nie skowronek się zrywa – zadeklamował gładko, wpatrując się w jej oczy tak intensywnie, że na jej policzki wypłynął rumieniec. Prawdopodobnie nie rozumiała ani słowa z tego, co mówił. - Wciąż możemy razem powypoczywać.
                - Pięknie, Rowley. Bardzo pięknie.
                Wyszczerzył zęby na dźwięk tego pełnego ironii głosu i odwrócił się na pięcie, by wytwornie, po elżbietańsku skłonić się niewysokiej kobiecie, która splotła ramiona na piersi i patrzyła na niego z miną pod tytułem "tłumacz się". Pozwoliła sobie na delikatny uśmiech, kiedy przeszło jej przez myśl, że niemożliwym jest, aby ta praca kiedykolwiek jej się znudziła. 

                I pomyśleć, że kazałam im po prostu porozdawać ulotki.
                - Nie wydałam pozwolenia na twoje błaznowanie. Ani na zakładanie kostiumów – rzuciła, przyglądając mu się od stóp do głów. Ze wszystkich rzeczy na świecie nie mogła mu odmówić zaangażowania. - Masz zachęcać, Rowley, a nie robić z siebie widowisko.
                Kapelusz przyłożył do piersi, drugą dłoń zacisnął w pięść i zwrócił się do nieistniejącej w tym momencie publiki.
                - Zbyt piękna, zbyt mądra zarazem. Zbyt mądrze piękna stąd istnym jest głazem.
                Nawet ktoś tak doświadczony w obcowaniu z absurdem jak pani Martinez, która pracowała jako nauczycielka już od ponad dwudziestu lat, czasem nie bardzo wie, co odpowiedzieć. To był jeden z tych momentów, na szczęście trwał tylko chwilę, bo rozbrzmiał dzwonek.
                - Na lekcję.
                - Mogę…
                - Nie, Rowley. Nie możesz od tak sobie opuszczać lekcji. A to – wskazała na całą jego postać - był twój pomysł.

                Gdyby wiedziała, że jej odmowa w gruncie rzeczy sprawiła mu więcej uciechy niż przykrości, może pozwoliłaby mu się przebrać. Bo Mike lubił grać i lubił robić rzeczy, których jeszcze nie robił, a tak się składało, że nigdy jeszcze nie szedł na biologię ubrany w rajtuzy. Idąc korytarzem czuł na sobie spojrzenia, słyszał szepty za swoimi plecami; jakiś odważniejszy uczeń rzucił w niego obelgą, ale Mike jedynie z zadowoleniem poprawiał kapelusz. Wiedział, że w gruncie rzeczy chcieliby być nim. Chcieliby być na tyle szaleni, by iść na biologię w rajtuzach i na tyle oderwani od rzeczywistości, by uśmiechać się na widok kpiących min. Chcieliby być jak ten dziwak, który nie musi się ukrywać ze swoimi dziwactwami dlatego właśnie, bo nigdy nie próbował i który zrobi wszystko, by wywołać uśmiech na obcych twarzach.
               Nie wiedzieli tylko, że ten ekstrawagancki styl za podwaliny miał desperacką potrzebę bycia zauważonym, bo czasem ciężko jest być młodszym bratem dwóch mężczyzn z sukcesami, synem rodziców spełniających się zawodowo. Mike już jako dziecko nauczył się, że musi być głośny i uśmiechnięty, i wtedy na pewno, na pewno ktoś spojrzy i powie: "Jaki słodki malec!", a jeśli będzie wystarczająco zajmujący, ktoś zainteresuje się nim dłużej niż tylko kilka minut. Nie czuł się z tego powodu źle, ta ciągła walka o uwagę była dla niego czymś naturalnym, w końcu rodzice nie mogą poświęcać całego swojego czasu jednemu tylko dziecku i w końcu na wszystko trzeba w życiu zapracować. I tylko czasem, sam nie wiedząc dlaczego, czuł się wyczerpany.
              - Przegrałeś, Jimmy! – zawołał z daleka przytykając zwinięta dłoń do ust, gdy pośród niewielkiej grupy uczniów stojących pod salą dostrzegł przyjaciela. Chłopak w granatowym swetrze, o włosach jasnych jak wyschnięta słoma odwrócił się, a na jego obsianej milionem piegów twarzy pojawił się uśmiech zabarwiony niedowierzaniem. Pokręcił głową i roześmiał się wesoło.
             - Nie wierzę, że Martinez nie posłała cię w diabły – powiedział, kiedy Mike stanął przed nim, z zadowoleniem szczerząc zęby. Jim zdjął mu kapelusz i wsadził go sobie na głowę. - Przecież teraz to już nikt się nie zapisze.
            Mike machnął ręką.
            - Przesadzasz, wszyscy byli zachwyceni - odparł niedbale, a Jimmy jedynie uśmiechnął się pod nosem. Nie miał wątpliwości, że wszyscy musieli być zachwyceni.
            - Dlaczego się nie przebrałeś?
            - Nie pozwoliła mi – wyznał, wywołując u Jima kolejną salwę wesołego śmiechu.
            Mike cenił Jimmy’ego właśnie za ten śmiech; zawsze głośny i zawsze cudownie szczery, z rodzaju tych, na które nie można było pozostać obojętnym, bo jeśli ktoś potrafił się nie uśmiechnąć na taki dźwięk, to najprawdopodobniej trzeba było wysłać tego kogoś na terapię. Mike cenił Jimmy’ego także za to, że Jim potrafił usłyszeć to, co nie zostało powiedziane, a powinno być usłyszane i zawsze starał się zrozumieć, a połączenie tych dwóch cech sprawiało, że nigdy nie trzeba było się przed nim tłumaczyć. Bo Jim nie oceniał. W jego głowie zwyczajnie brakowało odpowiednich szufladek.
           Wsadził kapelusz z powrotem na głowę Michaela i naciągnął mu go na oczy.
           - To będzie dobry rok, Mikey.

7 komentarzy:

  1. Bardzo, bardzo, bardzo, (...), bardzo mi się podobało! Nie wiem czy wiesz, ale uwielbiam historię Luisa I Federico, ale muszę przyznać, że tu czuję się jeszcze lepiej. Jest tak lekko, tak płynnie, tak bezpośrednio. Jakbyś mówiła do czytelnika, jakbyś dzieliła z nim jakiś sekret, jakby mógł zajrzeć na ten korytarz i sam poobserwować całą sytuację. Po prostu idealnie. I nie wiem jak to ludzie robią, ja siedzę nad każdym zdaniem godzinami, a tu noteczka za noteczką. Nabawię się kompleksów, ale zawszę mogę pobawić się w Mike'a i chociaż dużo pokrzyczeć, może mnie zauważycie. Oboje są według mnie cudowni, bardzo wyraziści, mają konkretny charakter i generalnie są pełnymi osobami, można w nich uwierzyć. I ja już wiem, że absolutnie nie ma szans, żebyś ich spłyciła. I już kończę to wyrażanie zachwytu, bo w końcu będę musiała postawić Ci jakiś pomnik, a nie jestem mistrzem rzeźbiarstwa.
    P.S. Chciałabym zobaczyć Mike'a w rajtuzach.

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałam!
    Zachwycona <3!
    Bardziej szczegółowy komentarz jutro po pracy!

    OdpowiedzUsuń
  3. Mówiłam Ci już, że jesteś straszną kłamczuchą i zdania nie zmienię, choćby łamali mnie kołem czy wyprawiali ze mną szereg innych, sadomasochistycznych rzeczy, a k a średniowiecznych tortur. To było genialne. Głęboki ukłon w stronę realizmu, realizmu na najwyższym poziomie, realizmu najwyższych lotów. Aż mnie iskierka zazdrości ściska, bo przy moim odrealnieniu, zachowanie ram realizmu nie wchodzi w grę. U Ciebie za to, bezproblemowo i całkiem naturalnie ślizgam się od akapitu, do akapitu i kupuję całość bez zająknięcia. Także noo, jestem pod wrażeniem. Dwójeczkę twoich dzieci (i Jima i Heather w postaci wnuków, pozwól, że zachowam hierarchię) pokochałam miłością bezwarunkową (prawie jak u Katy Perry) i trudno będzie to zmienić. Szekspir pewnie przewraca się w grobie (niesłusznie), bo powinien spalić się ze wstydu. Ostatnio chciałam kupić śliwkowy batonik zbożowy w polewie jogurtowej, nie kupię, dzięki za recenzję!
    Ta notka to niepoprawny poprawiacz humoru, zalany morzem elokwencji, a ja zachwycona, złapana za serce i rozpłynięta na maksa.
    PS Ja widzę Mike'a w rajtuzach. Jest cudny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem o co chodzi z tym realizmem, o którym wszystkie mówicie, ale muszę zaznaczyć, że ja prawdopodobnie jadłam TEN śliwkowy batonik i żeby nie było: jest pyszny. Proszę nie słuchać Frankie, ona ma spaczony obraz rzeczywistości!
      A Szkspira już przeprosiłam, nie gniewa się; wie, że go kocham.

      Usuń
  4. Czytając wszystko wydawało się takie prawdziwe, tak bardzo z życia wzięte i niesztuczne. Czułam się, jakbym tam była i gdzieś obserwowała to z boku. Ale twoje postacie zawsze były takie nieudawane. Dużo zabawnych sytuacji, dużo codziennych spraw do nadaje temu wszystkiego takiego realizmu.
    Notka bardzo fajna do czytania, bo czyta się ją lekko, szybko i ( co najważniejsze ) chce się ją czytać! Nie wyobrażam sobie, żebym miała przerwać w połowie, bo bym chyba padła :D
    Dbaj o tą dwójkę, jak dalej będziesz tak pisać to będzie cudownie. Trzymaj się tego, żeby wszystko było takie prawdziwe, bo to wielka zaleta twojego pisania!
    Pozdrawiam, Ari :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Cookie, tak realistycznej notki to ja chyba nigdy nie czytałam. Tak jak Kasia powiedziała, też czułam się jakbym stała obok i to wszystko obserwowała. Mike jest świetny i bardzo pozytywny. Nic tylko się zakochać. Te rajstopy na pewno mu pasowały! A Frankie to przebiegła dziewczyna. Tylko chyba bym nie chciała być jej współlokatorką, bo by mi wszystko wyjadała.
    Świetna notka. Nie wiem co więcej dodać, dziewczyny już wszystko powiedziały:)
    Tośa

    OdpowiedzUsuń
  6. Wróciłam. Trochę dłużej mi to zajęło, ale wróciłam :).
    Realizm bardzo, a ja realizm uwielbiam, ale dziewczyny tyle o nim napisały, że naprawdę musiałabym powtórzyć ich słowa, więc tylko się podpiszę pod tym wszelkimi kończynami. Chciałabym zwrócić jednak uwagę na coś innego: nigdy nie czytałam tak płynnej notki, serio. Nawet nie zauważyłam kiedy i jak przeszłaś z Frankie na Mike'a, bo granica była tak świetnie rozmyta i to jest naprawdę olbrzymi, olbrzymi ukłon w Twoim kierunku z mojej strony :).
    A Mike'a w rajtuzach sobie wyobrażam jak najbardziej. Ba! Nawet w takich bufiastych szortach w złoto-zielone pionowe pasy :). I w szmacianych butach za kostkę ze szpiczastym czubkiem.
    Bardzo ładnie się tu zapowiada <3.
    Ade

    OdpowiedzUsuń